***
Świeży śnieg skrzypiał mi pod stopami, gdy brnęłam po chodniku zdecydowanie zbyt ruchliwą ulicą. Nagły atak zimy w marcu nikogo tutaj nie dziwił, a ja wciąż tęskniłam za delikatnie mroźną, polską zimą. Taką, że miło było wyjść na spacer, gdy prószył drobny śnieg, a dzieciaki pod szkołą obrzucały się śnieżkami, piszcząc i mocząc ciepłe ubrania.
Jeśli już o ubraniach mowa...
Rankiem, gdy wychodziłam z mieszkania, było jeszcze w miarę ciepło i nie zanosiło się na opady, nawet najmniejsze. Okolicę pokrywała cienka warstwa topniejącej brei, a woda wylewała się z rynien strumieniami. Zostawiłam więc czapkę, szalik i rękawice. Zabrałam ze sobą cieńszą kurtkę, a pod nią nie założyłam niestety dzierganego swetra, tak jak to miałam ostatnio w zwyczaju. Przez sześć godzin, które spędziłam na uczelni, napadało z pół metra śniegu, utworzyły się zaspy, a chodniki zajmowała coraz grubsza lodowa powłoka, gdyż temperatura zaczęła gwałtownie spadać.
Rankiem, gdy wychodziłam z mieszkania, było jeszcze w miarę ciepło i nie zanosiło się na opady, nawet najmniejsze. Okolicę pokrywała cienka warstwa topniejącej brei, a woda wylewała się z rynien strumieniami. Zostawiłam więc czapkę, szalik i rękawice. Zabrałam ze sobą cieńszą kurtkę, a pod nią nie założyłam niestety dzierganego swetra, tak jak to miałam ostatnio w zwyczaju. Przez sześć godzin, które spędziłam na uczelni, napadało z pół metra śniegu, utworzyły się zaspy, a chodniki zajmowała coraz grubsza lodowa powłoka, gdyż temperatura zaczęła gwałtownie spadać.
Od mojego bloku dzieliło mnie jakieś dwadzieścia minut drogi tramwajem, niestety... drobne także zostały w mieszkaniu. Byłam studentką psychologii na trzecim roku, wyprowadziłam się z domu w wieku lat dziewiętnastu, a głowę na karku miałam jedynie w czasie egzaminów...
Bujanie w obłokach - tak to nazywała moja mama - kiedyś mnie zabije. Zamiast myśleć o sprawach dla mnie ważnych i istotnych, takich jak ciepłe ubranie, czy pełna lodówka, ja prowadziłam ze sobą ożywione rozmowy. W głowie. Witajcie, pokoje bez klamek i to już wkrótce!
Gdy z rozmyślań wytrąciło mnie mocne uderzenie w ramię, zatrzymałam się na środku chodnika, pozwoliłam torbie zsunąć się na drogę i głośno warknęłam, tupiąc stopą obutą w stylowego traperka (harowałam na te buty przez cztery weekendy). Kilku przechodniów wyminęło mnie, mamrocząc i oglądając się za siebie. Miałam to gdzieś, bo właśnie puszczały mi nerwy. Byłam równocześnie zgrzana i zziębnięta, a mój żołądek domagał się żarcia.
- Cholera, cholera, cholera!
Moje palce były już czerwone, a mrowienie, które czułam nie wskazywało na nic dobrego. Ciekawe jak prezentował się nos... Podniosłam torebkę i ruszyłam dalej, doszłam do wniosku, że każdy krok przybliża mnie do celu. Błyskotliwość nie przychodzi tak łatwo na mrozie!
Minęłam skrzyżowanie, chwilę dygotałam przy światłach, obserwując jak parowały podwozia samochodów. Ludzie mijali się bez spojrzeń, uśmiechów... Każdy gdzieś się śpieszył, być może do szkoły, rodziny... A ja? Na mnie czekał pokój o wymiarach dwa na dwa metry, duże okno wychodzące na zawalony bielą park i rozszczebiotana przyjaciółka, Dunia. Nie miałam pojęcia dlaczego nie używała swojego prawdziwego imienia, poznałam ją już na uczelni, gdy wydzierała się pod moim instytutem na jakiegoś faceta, który gapił się na nią przerażony. Usłyszawszy swojski język na obczyźnie, podbiegłam do niej i od tamtej pory byłyśmy nierozłączne. Była małym rudzielcem o donośnym głosie i ciętym języku, a swoją urodą słynęła na całym uniwerku. Ja byłam tą brzydszą i nie powiem, żebym dobrze się z tym czuła.
Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa akurat wtedy, gdy ujrzałam znajome zabudowania. To jeszcze zaledwie kilkaset metrów. Myślami podążyłam już w stronę mikroskopijnej kuchni i ciepłego kakao, a może jednak lampki czerwonego winka? Dunia zawsze na bieżąco uzupełniała naszą "winnicę". Prawie czułam na języku cierpki smak i ten żar rozlewający się po całym wnętrzu, aż tu nagle...
- Łup... - jęknęłam, gdy prawa stopa zjechała mi z oblodzonego chodnika, a moje pośladki wstąpiły właśnie w bliskie spotkanie z twardym podłożem.
Łzy zakręciły się w oczach, ból był przejmujący. Torebka wylądowała gdzieś w zaspie, tuż pod wielką tablicą z ogłoszeniami, na której zazwyczaj znajdowałyśmy oferty dorywczej pracy na weekend. Opadłam z sił, mózg odmówił dalszej współpracy. Nie rycz, głupia krowo. Wstawaj! Nie będziesz się mazać na widoku...
Dźwignęłam swoje kilkadziesiąt kilo w górę i wciąż masując tyłek, ruszyłam na ratunek torebce. Była tam, w sięgającym mi do kolan śniegu, a jej zawartość oczywiście musiała się wysypać! Klęłam trochę, zbierając wszystko do środka, a przechodzące obok babcie prawie kwiczały z oburzenia. Otrzepałam skostniałe dłonie, chuchając kilka razy, ale mój oddech nie zdał się na wiele.
Podniosłam wzrok, odruchowo...
Dźwignęłam swoje kilkadziesiąt kilo w górę i wciąż masując tyłek, ruszyłam na ratunek torebce. Była tam, w sięgającym mi do kolan śniegu, a jej zawartość oczywiście musiała się wysypać! Klęłam trochę, zbierając wszystko do środka, a przechodzące obok babcie prawie kwiczały z oburzenia. Otrzepałam skostniałe dłonie, chuchając kilka razy, ale mój oddech nie zdał się na wiele.
Podniosłam wzrok, odruchowo...
Pilne!
Oferta pracy, oczekiwane wykształcenie wyższe, najlepiej psychologiczne.
Więcej informacji pod numerem telefonu: 0676 XXX XXX.
Wszelkie udogodnienia i wysokie wynagrodzenie - gwarantowane.
Powinni jeszcze dodać: zadzwoń teraz. Wywróciłam oczami i szybko omiotłam wzrokiem resztę, tyle tylko, że nie znalazłam nic innego. Kolejny weekend bez pracy? Mama się bardzo ucieszy, gdy znów zadzwonię z prośbą o przelew!
Ugryzłam się w policzek od środka. A w sumie, to nic nie stało na przeszkodzie żebym zapisała sobie ten numer, choć byłam przecież dopiero na trzecim roku. Szybko (na ile tylko mogłam, biorąc pod uwagę stan moich palców) wstukałam szereg cyfr i zaklepałam kontakt. Nazwałam go: praca, która odmieni moje parszywe życie.
Śmiejąc się pod nosem z własnej głupoty, przekroczyłam na drugą stronę ulicy i spokojnie już dotarłam do mieszkania.
***
W natłoku wykładów i obowiązków kompletnie wyleciała mi z głowy myśl o tajemniczym ogłoszeniu. Olśnienie przyszło w sobotni poranek, gdy na lekkim kacu wstałam z łóżka po wieczornym winobraniu i... no właśnie, nie bardzo miałam pojęcie co ze sobą zrobić. Jakieś dziwne uczucie kiełkowało w moim wnętrzu, jakby podświadomie pchając mnie w stronę torebki i ukrytego w jej wnętrzu telefonu.
Dunia wyszła gdzieś wcześniej, pewnie na zakupy, a całe mieszkanie było już posprzątane, świeże i przytulne, więc nie znalazłam wymówki i pokornie ruszyłam po komórkę.
Praca, która odmieni moje parszywe życie. Ha, ha. Jasne, najpierw trzeba ją dostać!
Rozmowa była krótka i rzeczowa, stanowczy kobiecy głos podał mi adres i trasę dojazdu do prywatnego domu. Tam miałam dowiedzieć się reszty, bo sprawa była poufna.
W mojej głowie walczyły ze sobą dwie myśli: albo to mordercy, albo kręcą amatorskie firmy porno. Szczerze, to żaden z tych pomysłów szczególnie nie przypadł mi do gustu i zrobiło mi się przykro, że w chwili naiwności dałam się nabrać na to ogłoszenie. Telefon z trzaskiem wylądował na stoliku, a ja opadłam na łózko i prawie pogrążyłam się w otchłani rozpaczy (tak, uwielbiałam to określenie odkąd zaliczyłam lekturę o Ani z Zielonego Wzgórza, czyli... no cóż, od bardzo dawna).
- Nie uwierzysz co kupiłam na śniadanie! - rozległ się donośny głos z korytarza.
- Tym razem będzie coś więcej, niż wafle ryżowe? - jęknęłam, wciąż mając w pamięci, że moja współlokatorka cierpiała na chorobę zwaną weekendowym odchudzaniem.
Polegała ona na tym, że przez cały tydzień opychałyśmy się niezdrowym żarciem i pochłaniałyśmy średnio trzy butelki wina, a w weekendy Dunia zarządzała całkowitą dietę. Byłam głodna, bardzo głodna.
- Ta daaa... - zawołała triumfalnie, wnosząc do mojego pokoju coś, co śmierdziało jak ryba.
- Wali rybą - stwierdziłam, marszcząc nos.
- Bo nią jest, Sherlocku. To pieczony łosoś, jeszcze świeżutki i ciepły.
Odruch wymiotny wstrząsnął moim ciałem. Chciałam jedzenia, normalnego, a zapach ryb zawsze mnie odrzucał.
- Nie rób takiej miny - ostrzegła mnie moja ruda przyjaciółka, rzuciwszy opakowaną rybę na stół. - Zdrowe jedzonko ci nie zaszkodzi, masz już tyłek jak stąd do... - zachichotała, gdy zdzieliłam ją poduszką.
- Szerokie biodra mam po mamie i za każdym razem, gdy do niej dzwonię, zawsze nie omieszkam jej za to podziękować - odrzekłam, udając urażoną.
- No już, już. Twoja mama to niezła laska, widziałam na zdjęciach, a ty też ujdziesz w tłumie, tylko ogarnij się trochę.
- Idz mi stąd i zabieraj tego potwora - warknęłam, przewracając się na bok.
Klepnęła mnie w pośladek i szybko zwiała, bo już zrywałam się, by jej oddać. Zawsze tak było, gdy miałyśmy za dużo wolnego czasu.
Poczłapałam do kuchni. Ryba z chlebem była do przełknięcia, a gdy już się nasyciłam i zapomniałam o kacu, powiedziałam Duni o tajemniczej ofercie. Przygotowałam się na to, że mnie wyśmieje, ale ona zmarszczyła czoło.
- Dzwoniłaś tam, masz adres i jeszcze tu ze mną siedzisz? - spytała zdziwiona, a kawałek ryby upadł jej na talerz.
- Przecież to jest jakieś podejrzane - obruszyłam się.
- Wcale nie. Bardzo ciekawe i... - zawiesiła na chwilę głos, a później pacnęła się otwartą dłonią w czoło, jej rude loki podskoczyły lekko. - Dam sobie rękę uciąć, że to ci ekscentryczni bogacze, którzy mają tą willę... tam, za miastem... - wskazała dłonią na ścianę, a równocześnie w kierunku, który rzeczywiście prowadził najkrótszą drogą wprost na obrzeża, w stronę gór.
- Chodzi ci o tych sportowców? Tych od skoków narciarskich? - dopytywałam, bo coś zaczynało mi świtać.
- Tych samych! - wykrzyknęła, bardzo rozemocjonowana. - Mają syna po wypadku. Podobno wypoczywa tu, by dojść do siebie. Myśleli, że nic już z niego nie będzie, ale przeżył. Słyszałam, że przetransportowali go tu helikopterem, to jest ich zimowa willa. Tylko po licho im psychologa?
Właśnie! Tacy bogacze, a szukają specjalisty poprzez ogłoszenie na mieście? Coś mi śmierdziało w tym wszystkim i nie były to wcale pozostałości ryby na talerzach. Wymieniłam spojrzenia z rudą i już wiedziałam, że nie odpuści.
- Ubieraj się, na co czekasz? - syknęła, trącając mnie w ramię.
- Nie ma mowy, sama sobie tam idź! - prychnęłam.
- Rzeczywiście - zachichotała, pukając się w czoło - przyda im się pani adwokat. Powiem temu synalkowi, że ma prawo pozostać w łóżku!
***
Godzinę później srebrna taksówka marki audi zatrzymała się przed masywną bramą, a ja rozpłaszczyłam nos na szybie. Cholera, okolica była niezła... Taka idealna miejscówka na zimowy urlop, gdyby zarabiało się jakieś tysiące tygodniowo. Zapłaciłam kierowcy, a ten odsłonił w uśmiechu uroczy brak górnej jedynki i odjechał z piskiem opon, który zdecydowanie nie pasował do jego zaawansowanego wieku.
Widok zapierał dech w piersiach - na tle potężnych szczytów górskich, pokrytych bielą, majaczył w oddali zarys dużego budynku, a wszystko to oglądałam pomiędzy kratami, bo brama była zamknięta.
Poprawiłam czapkę, wygładziłam brwi (głupi zwyczaj) i podniosłam wzrok na urządzenie przypominające domofon. Gdy nacisnęłam czerwony guzik, coś zatrzeszczało i z głośnika popłynął monotonny głos.
- Nazwisko? Cel wizyty? - facet był bliski ziewania.
Przedstawiłam się, czując jak włoski na karku zjeżyły mi się pod okryciem. Gdzieś tam musiała być kamera, szłam o zakład. Chwila ciszy, jaka nastąpiła po tym, gdy oznajmiłam, że przybyłam w sprawie pracy, została nagle przerwana głośnym śmiechem.
- Dziewczyno, pomyliłaś adresy. Nie szukamy niani dla niemowlaka.
Ze złością spiorunowałam wzrokiem domofon, choć nie był niczemu winien.
- Dobrze trafiłam! Mam potrzebne dokumenty, mogę to udowodnić - oznajmiłam, unosząc brodę.
Kilka trzasków później facet kazał mi zaczekać. Zdążyłam zarejestrować fakt, że wiatr był tam znacznie bardziej mroźny, niż w mieście, gdy brama drgnęła i zaczęła się odsuwać. Wślizgnęłam się szybko na teren posiadłości z nadzieją, że zamknęli swoje psy obronne w klatkach.
Drzwi wejściowe były równie imponujące, jak brama. Poczułam jak spociły mi się dłonie, więc włożyłam je do kieszeni kurtki, bo drżały niemiłosiernie. Nerwy, pieprzone słabe nerwy.
Nie zdążyłam nawet zachwycić się przepychem zdobień na ganku, gdy bramy raju rozwarły się i ujrzałam... laskę w moim wieku, a może ciut starszą. Wysoka i bardzo blond, w eleganckich spodniach i nie ustępującej im bluzce. Spojrzała na mnie z grymasem, który mógł wskazywać na to, że zobaczyła wyjątkowo paskudny rodzaj owada, a nie zwykłą dziewczynę.
- Ty do kogo? - jej ton był chłodny i ironiczny.
Wcale nie bez jąkania przedstawiłam jej sytuację i choć słuchała uważnie, miałam wrażenie, że w ogóle mnie nie zrozumiała.
- Zaprowadzę cię do mamy - stwierdziła, wzruszając ramionami. - Jestem Sandra, jeśli ci się to do czegoś przyda.
Mama? Sandra? Wymamrotałam w odpowiedzi swoje imię, jednak nie zwróciła na to uwagi. Chciałam po prostu wrócić już do mieszkania, lub zacząć ten dzień od początku. Podążyłam jednak za nią, posłusznie jak owieczka za pasterzem. Blondi (tak, wiem... przyganiał kocioł garnkowi) spłynęła po schodach w dół, niczym gwiazda filmowa, a ja tuż za nią, uważając, by nie wywinąć orła na tych śliskich płytkach. Pchnęła drzwi na samym końcu korytarza, a mój nos od razu rozpoznał zapachy. Jedzenie!
- Ktoś do ciebie - oznajmiła, a ja zarejestrowałam dwie rzeczy.
Pierwsza to, że znajdowałam się w kuchni, a druga - miałam do czynienia z kolejną blondynką. Trzy w jednym miejscu to już chyba tłum, mam rację?
- Tak? - spytała kobieta w średnim wieku, zbliżając się do mnie.
Była ubrana równie elegancko, co Sandra, ale z marszu zauważyłam, że będzie dla mnie milsza. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, choć nie objął całkowicie dziwnie zmęczonych oczu.
- Dzwoniłam tu... to znaczy, znalazłam ogłoszenie w sprawie pracy i... - jąkałam się, nagle tracąc język w gębie. - Oto jestem - zachichotałam nerwowo. Boże, zresetuj ten dzień!
Starsza podniosła wzrok na młodszą, a tamta okrążyła mnie i spytała prosto z mostu:
- Przysłali cię z gazety? Której? To prowokacja? Ile mam ci zapłacić?
Przełykałam ciężko ślinę przy każdym pytaniu. Że co?
- Sandro, hamuj.
Znów wymieniły się spojrzeniami.
- To są chyba jakieś jaja - stwierdziła Sandra. - Wyjeżdżam za godzinę. Wtedy ma jej tu nie być.
Wytrzeszczyłam oczy - mówiła o mnie. O mnie! A to wredna....
- Pozwól, że porozmawiam z dziewczyną na osobności, zważywszy na to, że mamy mało czasu i żadnej alternatywy... - starsza zawiesiła głos. - Masz przy sobie jakieś dokumenty? - padło pytanie.
Pokiwałam głową. Sandra prawie warknęła, lecz pod ciężkim wzrokiem pani domu ustąpiła i zarzucając długimi włosami, wyszła.
- Proszę, usiądź - kobieta wskazała mi miejsce przy stole. - Musisz wybaczyć Sandrze, to narzeczona mojego syna i ostatnio jest... no cóż, nieco zaborcza.
- Rozumiem - zachrypiałam, choć w rzeczywistości nie rozumiałam niczego.
Spojrzała mi prosto w oczy.
- Ile masz lat? - spytała.
Spuściłam głowę, a słowa same zaczęły płynąć z moich ust. Powiedziałam jej... wszystko. Jak na spowiedzi, choć szczerze mówiąc, księdzu nie ubarwiłabym faktów aż tak bardzo. Chciałam tej pracy, sama nie wiem dlaczego. Przecież studia...
- Mamy samolot za jakieś pół godziny - stwierdziła kobieta, gdy zamilkłam. - Mój syn jest po wypadku na skoczni, to ciężki przypadek, mocny charakter. Wiem, że sobie nie poradzisz, ale masz chociaż śladowe kwalifikacje, a byli tu i tacy, którzy ich nie mieli wcale.
Podsunęła mi plik kartek, wszystkie zadrukowane wąskim ciągiem słów. W dolnych rogach miejsca na datę i podpis.
- To jest taka niby umowa - poinformowała, choć niewiele do mnie jeszcze docierało. - Okres próbny, żebyś wiedziała, że dostaniesz odpowiednie wynagrodzenie. Wracamy w poniedziałek. Resztę opowie ci gospodyni.
Podpisałam, nie czytając. Idiotka, idiotka - wołał głos w mojej głowie, jednak ręce żyły własnym życiem.
Tyle widziałam panią domu. Po co ten pośpiech? Jaki samolot? Dlaczego nie zajęły się nim same? Podobno rodzina jest najlepszym psychologiem. Za dużo było tego wszystkiego jak na jedno popołudnie. Podniosłam wzrok, a wtedy zauważyłam starszą panią, która patrzyła na mnie... życzliwie.
- Słoneczko, co ciebie tutaj przywiodło? - spytała, sadowiąc się za stołem.
Wcześniej jej nie zauważyłam. Dopiero zaczynało do mnie docierać, że dostałam robotę! Okres próbny? No to co? Dostanę pieniądze za zwykłe zabawienie rozmową jakiegoś chłopaka, może go trochę zdiagnozuję, porobię notatki... Dodatkowe doświadczenie - to było to!
Kucharka, jak się później okazało, przemiła starsza kobieta była Niemką i pracowała dla rodziny od wielu lat. Przyleciała helikopterem, razem z poszkodowanym chłopakiem i pod nieobecność państwa spędzała czas na gotowaniu dla niego. Nie chciał się do niej odzywać, tak samo jak do innych osób, które usiłowały nawiązać z nim kontakt.
- Nawet doktor psychologii wyjechał stąd po kilku godzinach, twierdząc, że on tu nie pomoże, dasz wiarę? - obruszyła się gospodyni, a ja uniosłam brwi w przerażeniu - być może nie miało być tak różowo jak się spodziewałam. Chyba rwałam się z motyką na słońce...
- Idz tam, zobacz go sobie - poleciła mi, podnosząc się z miejsca. - Odpowiada tylko pomrukami, czasami krzyczy, nie przestrasz się.
Całkowicie bohaterska i przygotowana na wszystko powlokłam się po mrocznych schodach, a kucharka pomachała mi z dołu z miną, jakbym miała już nigdy stamtąd nie wrócić.
***
Ugryzłam się w policzek od środka. A w sumie, to nic nie stało na przeszkodzie żebym zapisała sobie ten numer, choć byłam przecież dopiero na trzecim roku. Szybko (na ile tylko mogłam, biorąc pod uwagę stan moich palców) wstukałam szereg cyfr i zaklepałam kontakt. Nazwałam go: praca, która odmieni moje parszywe życie.
Śmiejąc się pod nosem z własnej głupoty, przekroczyłam na drugą stronę ulicy i spokojnie już dotarłam do mieszkania.
***
Dunia wyszła gdzieś wcześniej, pewnie na zakupy, a całe mieszkanie było już posprzątane, świeże i przytulne, więc nie znalazłam wymówki i pokornie ruszyłam po komórkę.
Praca, która odmieni moje parszywe życie. Ha, ha. Jasne, najpierw trzeba ją dostać!
Rozmowa była krótka i rzeczowa, stanowczy kobiecy głos podał mi adres i trasę dojazdu do prywatnego domu. Tam miałam dowiedzieć się reszty, bo sprawa była poufna.
W mojej głowie walczyły ze sobą dwie myśli: albo to mordercy, albo kręcą amatorskie firmy porno. Szczerze, to żaden z tych pomysłów szczególnie nie przypadł mi do gustu i zrobiło mi się przykro, że w chwili naiwności dałam się nabrać na to ogłoszenie. Telefon z trzaskiem wylądował na stoliku, a ja opadłam na łózko i prawie pogrążyłam się w otchłani rozpaczy (tak, uwielbiałam to określenie odkąd zaliczyłam lekturę o Ani z Zielonego Wzgórza, czyli... no cóż, od bardzo dawna).
- Nie uwierzysz co kupiłam na śniadanie! - rozległ się donośny głos z korytarza.
- Tym razem będzie coś więcej, niż wafle ryżowe? - jęknęłam, wciąż mając w pamięci, że moja współlokatorka cierpiała na chorobę zwaną weekendowym odchudzaniem.
Polegała ona na tym, że przez cały tydzień opychałyśmy się niezdrowym żarciem i pochłaniałyśmy średnio trzy butelki wina, a w weekendy Dunia zarządzała całkowitą dietę. Byłam głodna, bardzo głodna.
- Ta daaa... - zawołała triumfalnie, wnosząc do mojego pokoju coś, co śmierdziało jak ryba.
- Wali rybą - stwierdziłam, marszcząc nos.
- Bo nią jest, Sherlocku. To pieczony łosoś, jeszcze świeżutki i ciepły.
Odruch wymiotny wstrząsnął moim ciałem. Chciałam jedzenia, normalnego, a zapach ryb zawsze mnie odrzucał.
- Nie rób takiej miny - ostrzegła mnie moja ruda przyjaciółka, rzuciwszy opakowaną rybę na stół. - Zdrowe jedzonko ci nie zaszkodzi, masz już tyłek jak stąd do... - zachichotała, gdy zdzieliłam ją poduszką.
- Szerokie biodra mam po mamie i za każdym razem, gdy do niej dzwonię, zawsze nie omieszkam jej za to podziękować - odrzekłam, udając urażoną.
- No już, już. Twoja mama to niezła laska, widziałam na zdjęciach, a ty też ujdziesz w tłumie, tylko ogarnij się trochę.
- Idz mi stąd i zabieraj tego potwora - warknęłam, przewracając się na bok.
Klepnęła mnie w pośladek i szybko zwiała, bo już zrywałam się, by jej oddać. Zawsze tak było, gdy miałyśmy za dużo wolnego czasu.
Poczłapałam do kuchni. Ryba z chlebem była do przełknięcia, a gdy już się nasyciłam i zapomniałam o kacu, powiedziałam Duni o tajemniczej ofercie. Przygotowałam się na to, że mnie wyśmieje, ale ona zmarszczyła czoło.
- Dzwoniłaś tam, masz adres i jeszcze tu ze mną siedzisz? - spytała zdziwiona, a kawałek ryby upadł jej na talerz.
- Przecież to jest jakieś podejrzane - obruszyłam się.
- Wcale nie. Bardzo ciekawe i... - zawiesiła na chwilę głos, a później pacnęła się otwartą dłonią w czoło, jej rude loki podskoczyły lekko. - Dam sobie rękę uciąć, że to ci ekscentryczni bogacze, którzy mają tą willę... tam, za miastem... - wskazała dłonią na ścianę, a równocześnie w kierunku, który rzeczywiście prowadził najkrótszą drogą wprost na obrzeża, w stronę gór.
- Chodzi ci o tych sportowców? Tych od skoków narciarskich? - dopytywałam, bo coś zaczynało mi świtać.
- Tych samych! - wykrzyknęła, bardzo rozemocjonowana. - Mają syna po wypadku. Podobno wypoczywa tu, by dojść do siebie. Myśleli, że nic już z niego nie będzie, ale przeżył. Słyszałam, że przetransportowali go tu helikopterem, to jest ich zimowa willa. Tylko po licho im psychologa?
Właśnie! Tacy bogacze, a szukają specjalisty poprzez ogłoszenie na mieście? Coś mi śmierdziało w tym wszystkim i nie były to wcale pozostałości ryby na talerzach. Wymieniłam spojrzenia z rudą i już wiedziałam, że nie odpuści.
- Ubieraj się, na co czekasz? - syknęła, trącając mnie w ramię.
- Nie ma mowy, sama sobie tam idź! - prychnęłam.
- Rzeczywiście - zachichotała, pukając się w czoło - przyda im się pani adwokat. Powiem temu synalkowi, że ma prawo pozostać w łóżku!
***
Widok zapierał dech w piersiach - na tle potężnych szczytów górskich, pokrytych bielą, majaczył w oddali zarys dużego budynku, a wszystko to oglądałam pomiędzy kratami, bo brama była zamknięta.
Poprawiłam czapkę, wygładziłam brwi (głupi zwyczaj) i podniosłam wzrok na urządzenie przypominające domofon. Gdy nacisnęłam czerwony guzik, coś zatrzeszczało i z głośnika popłynął monotonny głos.
- Nazwisko? Cel wizyty? - facet był bliski ziewania.
Przedstawiłam się, czując jak włoski na karku zjeżyły mi się pod okryciem. Gdzieś tam musiała być kamera, szłam o zakład. Chwila ciszy, jaka nastąpiła po tym, gdy oznajmiłam, że przybyłam w sprawie pracy, została nagle przerwana głośnym śmiechem.
- Dziewczyno, pomyliłaś adresy. Nie szukamy niani dla niemowlaka.
Ze złością spiorunowałam wzrokiem domofon, choć nie był niczemu winien.
- Dobrze trafiłam! Mam potrzebne dokumenty, mogę to udowodnić - oznajmiłam, unosząc brodę.
Kilka trzasków później facet kazał mi zaczekać. Zdążyłam zarejestrować fakt, że wiatr był tam znacznie bardziej mroźny, niż w mieście, gdy brama drgnęła i zaczęła się odsuwać. Wślizgnęłam się szybko na teren posiadłości z nadzieją, że zamknęli swoje psy obronne w klatkach.
Drzwi wejściowe były równie imponujące, jak brama. Poczułam jak spociły mi się dłonie, więc włożyłam je do kieszeni kurtki, bo drżały niemiłosiernie. Nerwy, pieprzone słabe nerwy.
Nie zdążyłam nawet zachwycić się przepychem zdobień na ganku, gdy bramy raju rozwarły się i ujrzałam... laskę w moim wieku, a może ciut starszą. Wysoka i bardzo blond, w eleganckich spodniach i nie ustępującej im bluzce. Spojrzała na mnie z grymasem, który mógł wskazywać na to, że zobaczyła wyjątkowo paskudny rodzaj owada, a nie zwykłą dziewczynę.
- Ty do kogo? - jej ton był chłodny i ironiczny.
Wcale nie bez jąkania przedstawiłam jej sytuację i choć słuchała uważnie, miałam wrażenie, że w ogóle mnie nie zrozumiała.
- Zaprowadzę cię do mamy - stwierdziła, wzruszając ramionami. - Jestem Sandra, jeśli ci się to do czegoś przyda.
Mama? Sandra? Wymamrotałam w odpowiedzi swoje imię, jednak nie zwróciła na to uwagi. Chciałam po prostu wrócić już do mieszkania, lub zacząć ten dzień od początku. Podążyłam jednak za nią, posłusznie jak owieczka za pasterzem. Blondi (tak, wiem... przyganiał kocioł garnkowi) spłynęła po schodach w dół, niczym gwiazda filmowa, a ja tuż za nią, uważając, by nie wywinąć orła na tych śliskich płytkach. Pchnęła drzwi na samym końcu korytarza, a mój nos od razu rozpoznał zapachy. Jedzenie!
- Ktoś do ciebie - oznajmiła, a ja zarejestrowałam dwie rzeczy.
Pierwsza to, że znajdowałam się w kuchni, a druga - miałam do czynienia z kolejną blondynką. Trzy w jednym miejscu to już chyba tłum, mam rację?
- Tak? - spytała kobieta w średnim wieku, zbliżając się do mnie.
Była ubrana równie elegancko, co Sandra, ale z marszu zauważyłam, że będzie dla mnie milsza. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, choć nie objął całkowicie dziwnie zmęczonych oczu.
- Dzwoniłam tu... to znaczy, znalazłam ogłoszenie w sprawie pracy i... - jąkałam się, nagle tracąc język w gębie. - Oto jestem - zachichotałam nerwowo. Boże, zresetuj ten dzień!
Starsza podniosła wzrok na młodszą, a tamta okrążyła mnie i spytała prosto z mostu:
- Przysłali cię z gazety? Której? To prowokacja? Ile mam ci zapłacić?
Przełykałam ciężko ślinę przy każdym pytaniu. Że co?
- Sandro, hamuj.
Znów wymieniły się spojrzeniami.
- To są chyba jakieś jaja - stwierdziła Sandra. - Wyjeżdżam za godzinę. Wtedy ma jej tu nie być.
Wytrzeszczyłam oczy - mówiła o mnie. O mnie! A to wredna....
- Pozwól, że porozmawiam z dziewczyną na osobności, zważywszy na to, że mamy mało czasu i żadnej alternatywy... - starsza zawiesiła głos. - Masz przy sobie jakieś dokumenty? - padło pytanie.
Pokiwałam głową. Sandra prawie warknęła, lecz pod ciężkim wzrokiem pani domu ustąpiła i zarzucając długimi włosami, wyszła.
- Proszę, usiądź - kobieta wskazała mi miejsce przy stole. - Musisz wybaczyć Sandrze, to narzeczona mojego syna i ostatnio jest... no cóż, nieco zaborcza.
- Rozumiem - zachrypiałam, choć w rzeczywistości nie rozumiałam niczego.
Spojrzała mi prosto w oczy.
- Ile masz lat? - spytała.
Spuściłam głowę, a słowa same zaczęły płynąć z moich ust. Powiedziałam jej... wszystko. Jak na spowiedzi, choć szczerze mówiąc, księdzu nie ubarwiłabym faktów aż tak bardzo. Chciałam tej pracy, sama nie wiem dlaczego. Przecież studia...
- Mamy samolot za jakieś pół godziny - stwierdziła kobieta, gdy zamilkłam. - Mój syn jest po wypadku na skoczni, to ciężki przypadek, mocny charakter. Wiem, że sobie nie poradzisz, ale masz chociaż śladowe kwalifikacje, a byli tu i tacy, którzy ich nie mieli wcale.
Podsunęła mi plik kartek, wszystkie zadrukowane wąskim ciągiem słów. W dolnych rogach miejsca na datę i podpis.
- To jest taka niby umowa - poinformowała, choć niewiele do mnie jeszcze docierało. - Okres próbny, żebyś wiedziała, że dostaniesz odpowiednie wynagrodzenie. Wracamy w poniedziałek. Resztę opowie ci gospodyni.
Podpisałam, nie czytając. Idiotka, idiotka - wołał głos w mojej głowie, jednak ręce żyły własnym życiem.
Tyle widziałam panią domu. Po co ten pośpiech? Jaki samolot? Dlaczego nie zajęły się nim same? Podobno rodzina jest najlepszym psychologiem. Za dużo było tego wszystkiego jak na jedno popołudnie. Podniosłam wzrok, a wtedy zauważyłam starszą panią, która patrzyła na mnie... życzliwie.
- Słoneczko, co ciebie tutaj przywiodło? - spytała, sadowiąc się za stołem.
Wcześniej jej nie zauważyłam. Dopiero zaczynało do mnie docierać, że dostałam robotę! Okres próbny? No to co? Dostanę pieniądze za zwykłe zabawienie rozmową jakiegoś chłopaka, może go trochę zdiagnozuję, porobię notatki... Dodatkowe doświadczenie - to było to!
Kucharka, jak się później okazało, przemiła starsza kobieta była Niemką i pracowała dla rodziny od wielu lat. Przyleciała helikopterem, razem z poszkodowanym chłopakiem i pod nieobecność państwa spędzała czas na gotowaniu dla niego. Nie chciał się do niej odzywać, tak samo jak do innych osób, które usiłowały nawiązać z nim kontakt.
- Nawet doktor psychologii wyjechał stąd po kilku godzinach, twierdząc, że on tu nie pomoże, dasz wiarę? - obruszyła się gospodyni, a ja uniosłam brwi w przerażeniu - być może nie miało być tak różowo jak się spodziewałam. Chyba rwałam się z motyką na słońce...
- Idz tam, zobacz go sobie - poleciła mi, podnosząc się z miejsca. - Odpowiada tylko pomrukami, czasami krzyczy, nie przestrasz się.
Całkowicie bohaterska i przygotowana na wszystko powlokłam się po mrocznych schodach, a kucharka pomachała mi z dołu z miną, jakbym miała już nigdy stamtąd nie wrócić.
***
Uchyliłam drzwi, powoli i ostrożnie, by nie skrzypnęły, po czym zajrzałam do środka. Pomieszczenie było zaciemnione, a jedynym źródłem przytłumionego światła była mała luka między warstwą zasłon wiszących nad oknem. Spomiędzy pasów materiału sączył się wątły, złotawy blask, w którym tańczyły unoszące się w dusznym powietrzu drobinki kurzu.
Ciemność. Cisza...
Ciemność. Cisza...
Czułam czyjąś obecność, wiedziałam, że w głębi pokoju krył się ten skrzywdzony przez los chłopak. Wciąż jeszcze wstydziłam się przed sobą własnej przebiegłości - zdobyłam tą pracę podstępem, niesprawiedliwie. Nie taką naukę wyniosłam z domu, nie tak nakazywała mi religia, ale... patrząc na bogactwo i przepych tej ponurej rezydencji i porównując to wszystko ze swoim dotychczasowym życiem, doszłam do wniosku, że powinnam chwilowo uciszyć swoje sumienie. Wspomniałam trzaskanie drewien w kuchennym piecu, ciepły choć smutny uśmiech zrozpaczonej matki chłopaka i piękne ubranie tej pewnej siebie blondynki - chciałam należeć do takiego świata od zawsze. Chciałam być bogata. Nie dostałam tego z góry, no cóż, więc zarobię sobie sama. Nikt...
Nagły stukot przerwał moje bujanie w obłokach. Nie panując nad sobą mocno przycisnęłam dłoń do piersi - serce podwoiło prędkość uderzeń. Ktoś rzeczywiście tam był! Natychmiast skarciłam się za beznadziejne wnioski. Wiedziałam, że tam był, bo wcześniej mnie o tym poinformowano.
- Głupia jesteś - sapnęłam pod nosem i postawiłam pierwszy krok wgłąb pokoju.
Automatycznie wyciągnęłam przed siebie dłonie, bo widoczność była naprawdę bardzo kiepska. Nagle poczułam pod palcami gładkość jakiegoś materiału i niewiele myśląc, lekko pociągnęłam. Rozległ się huk, jakiś przedmiot wylądował przy moich stopach, a ja wrzasnęłam głośno, jakby atakował mnie sam diabeł.
- Kto... kto tu jest?! - rozległ się gniewny głos.
Wytrzeszczyłam oczy w ciemności. To był on... Niewiele myśląc wypaliłam z pierwszą odpowiedzią, jaka przyszła mi do głowy. - Lena.
Po sekundzie miałam ochotę uderzyć się w czoło - co ja wygaduję?! Chłopak milczał przez chwilę, słyszałam jego głośny, ciężki oddech.
- Nie znam cię - warknął. - Odejdź!
Odruchowo wycofałam się trochę, bo jego ton był bardzo władczy i czułam, że nieźle go rozdrażniłam swoją obecnością. Nic jednak nie zapowiadało tego, co wydarzyło się później. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i najspokojniej, jak tylko umiałam, przemówiłam:
- Słuchaj... Gregor.
Było mi ciężko, bo głupio mówić do kogoś, nie widząc jego twarzy. - Dobrze wiem, że nie jesteś zadowolony, przeszkadzam ci w twojej samotności i... - nie zdążyłam dokończyć, bo głośny świst tuż koło mojego ucha całkowicie wytrącił mnie z równowagi.
Usłyszałam trzask, a później głośny brzdęk. Coś upadło na podłogę za moimi plecami, a na włosach rozpryskała mi się jakaś gęsta substancja. W całkowitym szoku pomacałam je palcami i podniosłam do nosa.
- Owsianka? - szepnęłam zdziwiona.
- Kazałem ci się wynosić! - krzyknął chłopak, tym razem już całkowicie wkurzony.
Obróciłam się na pięcie i najzwyczajniej w świecie zwiałam. Wariat... kompletny wariat.
***
Na dole odnalazłam drzwi do kuchni - były otwarte. Wparowałam tam szybko, wciąż jeszcze wytrzepując jedzenie z włosów, a na mój widok gospodyni pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Nic ci się nie stało? - spytała, lekko zaniepokojona.
Zwinęłam pukle w ciasnego koka i wzburzona usiadłam na drewnianym stołku.
- Nie mogę tego zrobić! To jest... on jest jakiś... - brakło mi słów.
Starsza kobieta podała mi ścierkę i zasiadła po drugiej stronie stołu.
- Podpisałaś umowę, nie możesz zerwać jej po ledwo - tu popatrzyła na duży ścienny zegar wiszący nad nowoczesnym aneksem - dwóch godzinach. Pani wyjechała, zostałyśmy tu same, a w telewizji mówią, że nadchodzi kolejna śnieżyca. Zostań, zaparzę ci ziółka.
Po tej przemowie zajęła się robieniem herbaty, a ja wciąż siedziałam z otwartymi ustami - chciałam coś powiedzieć, może tupnąć nogą, ale po chwili zalała mnie fala wstydu. Byłam tchórzliwa, leniwa i zbyt łatwo się poddawałam.
- To ile on ma lat? - spytałam, bo nagle uświadomiłam sobie, że pani domu niczego mi tak naprawdę nie wyjawiła.
- Trzynaście? Przechodzi fazę buntu?
- Trzynaście? Przechodzi fazę buntu?
Postawiono przede mną kubek pełen parującej cieczy, przykryty dziwnym małym talerzykiem.
- Mają się parzyć kilka minut, a później dodamy miód - poinformowała mnie gospodyni. Mówiła cicho i spokojnie, a ja zawzięcie machałam nogami pod stołkiem. - Uspokoisz się troszkę.
Zagryzając zęby znieruchomiałam pod jej uważnym wzrokiem.
- Gregor, bo tak ma na imię ten biedaczysko, ma dwadzieścia cztery lata i jest bardzo pięknym młodym mężczyzną - poinformowała mnie, a jej pooraną zmarszczkami twarz rozświetlił szeroki uśmiech.
Dwadzieścia cztery lata? W tym wieku trenuje rzucanie miskami z owsianką do celu? Nieprawdopodobne! Niech ktoś mnie ugryzie, chcę się obudzić!
- Nie wierzę... - sapnęłam.
- Pani mówiła ci jak do tego doszło.
Wiedziałam, że Gregor (dziwnie było mi myśleć o nim, bo nie widziałam nawet jego twarzy) trenował skoki narciarskie i był najlepszy. Upadł na konkursie podczas Igrzysk i przez kilkanaście dni leżał w szpitalu, całkowicie unieruchomiony. Obawiano się czy w ogóle stanie jeszcze na nogi.
- Nie wszystko. Czy on... Wiadomo już czy będzie mógł chodzić? - spytałam, ostrożnie dobierając słowa, gdyż byłam świadoma tego, że moje zachowanie jest na pewno kontrolowane.
Starsza pani potrząsnęła głową, a jej jasne oczy zaszły łzami. Spuściła wzrok i mogłam tylko patrzeć jak cierpiała, choć przecież była tylko pracownicą.
- To wszystko siedzi u niego właśnie tu - wskazała palcem na swoje czoło. - Zniszczyli go ludzie... i sława. Myślał, że skoro jest lepszy od innych, to jest nieśmiertelny, a tu proszę... siedzi teraz sam jak palec i nie dopuszcza do siebie nikogo. Jedynie matkę, ale ona ma swoje życie, obowiązki... A ta pannica - kobieta prychnęła głośno, a ja uniosłam brwi.
- Ma pani na myśli Sandrę?
- To zło wcielone! - szepnęła napiętym od emocji głosem i zanim zdążyłam spostrzec, złapała mnie za dłoń i mocno ścisnęła. - Widziałam ich... widziałam!
- Kogo? - spytałam zmieszana i trochę przestraszona jej zachowaniem.
- Ją i... - zawiesiła głos, a ja jeszcze bardziej się zbliżyłam, nagle zainteresowało mnie kogo też widziała stara gospodyni i w jakiej sytuacji. - Nie mogę - westchnęła i zabrała dłoń.
Wyprostowałam się i wciąż się na nią gapiłam. Dom wariatów...
- Zapomnij, dziewczyno. Jestem już wiekowa, plotę bzdury.
Patrzyłam jak wstała i zaczęła krzątać się przy kuchni, choć nie było już nic do gotowania, ani sprzątania, a kuchnia lśniła tak, że aż raziło w oczy.
- Idz na górę - poleciła mi. - Spróbuj jeszcze raz... On jest dobrym człowiekiem, tam w środku, tylko trzeba do niego dotrzeć, a jeśli nie ty, to kto inny to zrobi?
***
Jeden, dwa, trzy... piętnaście...
Stopnie się skończyły i stałam już przed tymi przeklętymi drzwiami. Nigdy nie byłam tchórzem, przecież sam fakt, że studiowałam za granicą i jakoś dawałam sobie radę z obcymi, świadczył o odwadze, ale w tamtym momencie mój mózg parował, a ręce dygotały, całe mokre od zimnego potu.
Dłoń spoczywała na klamce, ale nie chciała jej nacisnąć. A może tym razem rzuci we mnie nożem? Butem? Fotelem? Kto go tam wie... skoro nikt nie chciał zostać z nim dłużej, niż jedną dobę... Nawet wykwalifikowany psycholog zrezygnował po kilku godzinach.
- Zamknij się, idiotko - mruknęłam pod nosem i po raz drugi wkroczyłam w ciemność... tyle tylko, że ona zniknęła.
Duże pomieszczenie rozświetlone było niebieskawym blaskiem bijącym od małego monitora. Dzieliło mnie od niego jakieś trzy metry. Krok, potem drugi i następny... Chłopak, Gregor siedział na wózku inwalidzkim tuż przy biurku i gapił się w ekran. Na mnie nie zwrócił najmniejszej uwagi.
Poczułam dudnienie serca gdzieś w okolicach gardła, a mój oddech świszczał jak u nałogowego palacza. Moich uszu dobiegły znajome odgłosy, coś jakby komentarz meczu... ale nieco inny. Skoncentrowałam wzrok na ekranie, choć byłam jeszcze zbyt daleko, by dokładnie widzieć. Nie potrzebowałam jednak okularów, by rozpoznać, że Gregor oglądał... konkurs skoków.
Zrobiłam kolejny krok w jego stronę. Uderzyło mnie piękno lotu, gdy zawodnik wybił się z progu. Ci chłopcy byli tacy odważni, dążyli do perfekcji, by później móc unieść się w powietrzu choć przez te kilka sekund.
Nagle w ciemności rozległ się cichy jęk, gdy skoczek na monitorze upadł, gubiąc narty. Zagryzłam wargę prawie do krwi... Gregor obejrzał właśnie swój upadek. Nie mogłam mieć pojęcia, że robił to już nie pierwszy raz...
Zrobiłam kolejny krok w jego stronę. Uderzyło mnie piękno lotu, gdy zawodnik wybił się z progu. Ci chłopcy byli tacy odważni, dążyli do perfekcji, by później móc unieść się w powietrzu choć przez te kilka sekund.
Nagle w ciemności rozległ się cichy jęk, gdy skoczek na monitorze upadł, gubiąc narty. Zagryzłam wargę prawie do krwi... Gregor obejrzał właśnie swój upadek. Nie mogłam mieć pojęcia, że robił to już nie pierwszy raz...
- Nie wygrałem wtedy.
Prawie podskoczyłam, gdy się odezwał. Nie było to żadne warknięcie, czy rozkaz, bym się wynosiła. Był to łamiący, chwytający za serce głos bezsilnego wobec losu człowieka. Otworzyłam usta, ale zabrakło mi słów, tak bardzo mnie zaskoczył.
- Wiesz jak to jest nie wygrać wtedy, gdy musisz? Wiesz, Leno?