wtorek, 17 września 2013

1


***

   Świeży śnieg skrzypiał mi pod stopami, gdy brnęłam po chodniku zdecydowanie zbyt ruchliwą ulicą. Nagły atak zimy w marcu nikogo tutaj nie dziwił, a ja wciąż tęskniłam za delikatnie mroźną, polską zimą. Taką, że miło było wyjść na spacer, gdy prószył drobny śnieg, a dzieciaki pod szkołą obrzucały się śnieżkami, piszcząc i mocząc ciepłe ubrania.
    Jeśli już o ubraniach mowa... 
   Rankiem, gdy wychodziłam z mieszkania, było jeszcze w miarę ciepło i nie zanosiło się na opady, nawet najmniejsze. Okolicę pokrywała cienka warstwa topniejącej brei, a woda wylewała się z rynien strumieniami. Zostawiłam więc czapkę, szalik i rękawice. Zabrałam ze sobą cieńszą kurtkę, a pod nią nie założyłam niestety dzierganego swetra, tak jak to miałam ostatnio w zwyczaju. Przez sześć godzin, które spędziłam na uczelni, napadało z pół metra śniegu, utworzyły się zaspy, a chodniki zajmowała coraz grubsza lodowa powłoka, gdyż temperatura zaczęła gwałtownie spadać.
   Od mojego bloku dzieliło mnie jakieś dwadzieścia minut drogi tramwajem, niestety... drobne także zostały w mieszkaniu. Byłam studentką psychologii na trzecim roku, wyprowadziłam się z domu w wieku lat dziewiętnastu, a głowę na karku miałam jedynie w czasie egzaminów...
   Bujanie w obłokach - tak to nazywała moja mama - kiedyś mnie zabije. Zamiast myśleć o sprawach dla mnie ważnych i istotnych, takich jak ciepłe ubranie, czy pełna lodówka, ja prowadziłam ze sobą ożywione rozmowy. W głowie. Witajcie, pokoje bez klamek i to już wkrótce!
   Gdy z rozmyślań wytrąciło mnie mocne uderzenie w ramię, zatrzymałam się na środku chodnika, pozwoliłam torbie zsunąć się na drogę i głośno warknęłam, tupiąc stopą obutą w stylowego traperka (harowałam na te buty przez cztery weekendy). Kilku przechodniów wyminęło mnie, mamrocząc i oglądając się za siebie. Miałam to gdzieś, bo właśnie puszczały mi nerwy. Byłam równocześnie zgrzana i zziębnięta, a mój żołądek domagał się żarcia.
    - Cholera, cholera, cholera!
   Moje palce były już czerwone, a mrowienie, które czułam nie wskazywało na nic dobrego. Ciekawe jak prezentował się nos... Podniosłam torebkę i ruszyłam dalej, doszłam do wniosku, że każdy krok przybliża mnie do celu. Błyskotliwość nie przychodzi tak łatwo na mrozie! 
  Minęłam skrzyżowanie, chwilę dygotałam przy światłach, obserwując jak parowały podwozia samochodów. Ludzie mijali się bez spojrzeń, uśmiechów... Każdy gdzieś się śpieszył, być może do szkoły, rodziny... A ja? Na mnie czekał pokój o wymiarach dwa na dwa metry, duże okno wychodzące na zawalony bielą park i rozszczebiotana przyjaciółka, Dunia. Nie miałam pojęcia dlaczego nie używała swojego prawdziwego imienia, poznałam ją już na uczelni, gdy wydzierała się pod moim instytutem na jakiegoś faceta, który gapił się na nią przerażony. Usłyszawszy swojski język na obczyźnie, podbiegłam do niej i od tamtej pory byłyśmy nierozłączne. Była małym rudzielcem o donośnym głosie i ciętym języku, a swoją urodą słynęła na całym uniwerku. Ja byłam tą brzydszą i  nie powiem, żebym dobrze się z tym czuła.
  Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa akurat wtedy, gdy ujrzałam znajome zabudowania. To jeszcze zaledwie kilkaset metrów. Myślami podążyłam już w stronę mikroskopijnej kuchni i ciepłego kakao, a może jednak lampki czerwonego winka? Dunia zawsze na bieżąco uzupełniała naszą "winnicę". Prawie czułam na języku cierpki smak i ten żar rozlewający się po całym wnętrzu, aż tu nagle...
   - Łup... - jęknęłam, gdy prawa stopa zjechała mi z oblodzonego chodnika, a moje pośladki wstąpiły właśnie w bliskie spotkanie z twardym podłożem.
   Łzy zakręciły się w oczach, ból był przejmujący. Torebka wylądowała gdzieś w zaspie, tuż pod wielką tablicą z ogłoszeniami, na której zazwyczaj znajdowałyśmy oferty dorywczej pracy na weekend. Opadłam z sił, mózg odmówił dalszej współpracy. Nie rycz, głupia krowo. Wstawaj! Nie będziesz się mazać na widoku... 
   Dźwignęłam swoje kilkadziesiąt kilo w górę i wciąż masując tyłek, ruszyłam na ratunek torebce. Była tam, w sięgającym mi do kolan śniegu, a jej zawartość oczywiście musiała się wysypać! Klęłam trochę, zbierając wszystko do środka, a przechodzące obok babcie prawie kwiczały z oburzenia. Otrzepałam skostniałe dłonie, chuchając kilka razy, ale mój oddech nie zdał się na wiele. 
   Podniosłam wzrok, odruchowo...

Pilne!
Oferta pracy, oczekiwane wykształcenie wyższe, najlepiej psychologiczne. 
Więcej informacji pod numerem telefonu: 0676 XXX XXX. 
Wszelkie udogodnienia i wysokie wynagrodzenie - gwarantowane.

   Powinni jeszcze dodać: zadzwoń teraz. Wywróciłam oczami i szybko omiotłam wzrokiem resztę, tyle tylko, że nie znalazłam nic innego. Kolejny weekend bez pracy? Mama się bardzo ucieszy, gdy znów zadzwonię z prośbą o przelew! 
   Ugryzłam się w policzek od środka. A w sumie, to nic nie stało na przeszkodzie żebym zapisała sobie ten numer, choć byłam przecież dopiero na trzecim roku. Szybko (na ile tylko mogłam, biorąc pod uwagę stan moich palców) wstukałam szereg cyfr i zaklepałam kontakt. Nazwałam go: praca, która odmieni moje parszywe życie. 
   Śmiejąc się pod nosem z własnej głupoty, przekroczyłam na drugą stronę ulicy i spokojnie już dotarłam do mieszkania.

***
   W natłoku wykładów i obowiązków kompletnie wyleciała mi z głowy myśl o tajemniczym ogłoszeniu. Olśnienie przyszło w sobotni poranek, gdy na lekkim kacu wstałam z łóżka po wieczornym winobraniu i... no właśnie, nie bardzo miałam pojęcie co ze sobą zrobić. Jakieś dziwne uczucie kiełkowało w moim wnętrzu, jakby podświadomie pchając mnie w stronę torebki i ukrytego w jej wnętrzu telefonu.
   Dunia wyszła gdzieś wcześniej, pewnie na zakupy, a całe mieszkanie było już posprzątane, świeże i przytulne, więc nie znalazłam wymówki i pokornie ruszyłam po komórkę. 
Praca, która odmieni moje parszywe życie. Ha, ha. Jasne, najpierw trzeba ją dostać!
   Rozmowa była krótka i rzeczowa, stanowczy kobiecy głos podał mi adres i trasę dojazdu do prywatnego domu. Tam miałam dowiedzieć się reszty, bo sprawa była poufna.
   W mojej głowie walczyły ze sobą dwie myśli: albo to mordercy, albo kręcą amatorskie firmy porno. Szczerze, to żaden z tych pomysłów szczególnie nie przypadł mi do gustu i zrobiło mi się przykro, że w chwili naiwności dałam się nabrać na to ogłoszenie. Telefon z trzaskiem wylądował na stoliku, a ja opadłam na łózko i prawie pogrążyłam się w otchłani rozpaczy (tak, uwielbiałam to określenie odkąd zaliczyłam lekturę o Ani z Zielonego Wzgórza, czyli... no cóż, od bardzo dawna).
    - Nie uwierzysz co kupiłam na śniadanie! - rozległ się donośny głos z korytarza.
   - Tym razem będzie coś więcej, niż wafle ryżowe? - jęknęłam, wciąż mając w pamięci, że moja współlokatorka cierpiała na chorobę zwaną weekendowym odchudzaniem.
  Polegała ona na tym, że przez cały tydzień opychałyśmy się niezdrowym żarciem i pochłaniałyśmy średnio trzy butelki wina, a w weekendy Dunia zarządzała całkowitą dietę. Byłam głodna, bardzo głodna.
   - Ta daaa... - zawołała triumfalnie, wnosząc do mojego pokoju coś, co śmierdziało jak ryba.
   - Wali rybą - stwierdziłam, marszcząc nos.
   - Bo nią jest, Sherlocku. To pieczony łosoś, jeszcze świeżutki i ciepły.
  Odruch wymiotny wstrząsnął moim ciałem. Chciałam jedzenia, normalnego, a zapach ryb zawsze mnie odrzucał.
   - Nie rób takiej miny - ostrzegła mnie moja ruda przyjaciółka, rzuciwszy opakowaną rybę na stół. - Zdrowe jedzonko ci nie zaszkodzi, masz już tyłek jak stąd do... - zachichotała, gdy zdzieliłam ją poduszką.
   - Szerokie biodra mam po mamie i  za każdym razem, gdy do niej dzwonię, zawsze nie omieszkam jej za to podziękować - odrzekłam, udając urażoną. 
   - No już, już. Twoja mama to niezła laska, widziałam na zdjęciach, a ty też ujdziesz w tłumie, tylko ogarnij się trochę.
   - Idz mi stąd i zabieraj tego potwora - warknęłam, przewracając się na bok.
  Klepnęła mnie w pośladek i szybko zwiała, bo już zrywałam się, by jej oddać. Zawsze tak było, gdy miałyśmy za dużo wolnego czasu. 
  Poczłapałam do kuchni. Ryba z chlebem była do przełknięcia, a gdy już się nasyciłam i zapomniałam o kacu, powiedziałam Duni o tajemniczej ofercie. Przygotowałam się na to, że mnie wyśmieje, ale ona zmarszczyła czoło.
   - Dzwoniłaś tam, masz adres i jeszcze tu ze mną siedzisz? - spytała zdziwiona, a kawałek ryby upadł jej na talerz.
   - Przecież to jest jakieś podejrzane - obruszyłam się.
  - Wcale nie. Bardzo ciekawe i... - zawiesiła na chwilę głos, a później pacnęła się otwartą dłonią w czoło, jej rude loki podskoczyły lekko. - Dam sobie rękę uciąć, że to ci ekscentryczni bogacze, którzy mają tą willę... tam, za miastem... - wskazała dłonią na ścianę, a równocześnie w kierunku, który rzeczywiście prowadził najkrótszą drogą wprost na obrzeża, w stronę gór.
  - Chodzi ci o tych sportowców? Tych od skoków narciarskich? - dopytywałam, bo coś zaczynało mi świtać.
  - Tych samych! - wykrzyknęła, bardzo rozemocjonowana. - Mają syna po wypadku. Podobno wypoczywa tu, by dojść do siebie. Myśleli, że nic już z niego nie będzie, ale przeżył. Słyszałam, że przetransportowali go tu helikopterem, to jest ich zimowa willa. Tylko po licho im psychologa?
  Właśnie! Tacy bogacze, a szukają specjalisty poprzez ogłoszenie na mieście? Coś mi śmierdziało w tym wszystkim i nie były to wcale pozostałości ryby na talerzach. Wymieniłam spojrzenia z rudą i już wiedziałam, że nie odpuści.
   - Ubieraj się, na co czekasz? - syknęła, trącając mnie w ramię.
   - Nie ma mowy, sama sobie tam idź! - prychnęłam.
  - Rzeczywiście - zachichotała, pukając się w czoło - przyda im się pani adwokat. Powiem temu synalkowi, że ma prawo pozostać w łóżku!

***
   Godzinę później srebrna taksówka marki audi zatrzymała się przed masywną bramą, a ja rozpłaszczyłam nos na szybie. Cholera, okolica była niezła... Taka idealna miejscówka na zimowy urlop, gdyby zarabiało się jakieś tysiące tygodniowo. Zapłaciłam kierowcy, a ten odsłonił w uśmiechu uroczy brak górnej jedynki i odjechał z piskiem opon, który zdecydowanie nie pasował do jego zaawansowanego wieku.
   Widok zapierał dech w piersiach - na tle potężnych szczytów górskich, pokrytych bielą, majaczył w oddali zarys dużego budynku, a wszystko to oglądałam pomiędzy kratami, bo brama była zamknięta.
   Poprawiłam czapkę, wygładziłam brwi (głupi zwyczaj) i podniosłam wzrok na urządzenie przypominające domofon. Gdy nacisnęłam czerwony guzik, coś zatrzeszczało i z głośnika popłynął monotonny głos.
   - Nazwisko? Cel wizyty? - facet był bliski ziewania.
  Przedstawiłam się, czując jak włoski na karku zjeżyły mi się pod okryciem. Gdzieś tam musiała być kamera, szłam o zakład. Chwila ciszy, jaka nastąpiła po tym, gdy oznajmiłam, że przybyłam w sprawie pracy, została nagle przerwana głośnym śmiechem.
   - Dziewczyno, pomyliłaś adresy. Nie szukamy niani dla niemowlaka.
Ze złością spiorunowałam wzrokiem domofon, choć nie był niczemu winien.
   - Dobrze trafiłam! Mam potrzebne dokumenty, mogę to udowodnić - oznajmiłam, unosząc brodę.
   Kilka trzasków później facet kazał mi zaczekać. Zdążyłam zarejestrować fakt, że wiatr był tam znacznie bardziej mroźny, niż  w mieście, gdy brama drgnęła i zaczęła się odsuwać. Wślizgnęłam się szybko na teren posiadłości z nadzieją, że zamknęli swoje psy obronne w klatkach.
   Drzwi wejściowe były równie imponujące, jak brama. Poczułam jak spociły mi się dłonie, więc włożyłam je do kieszeni kurtki, bo drżały niemiłosiernie. Nerwy, pieprzone słabe nerwy.
   Nie zdążyłam nawet zachwycić się przepychem zdobień na ganku, gdy bramy raju rozwarły się i ujrzałam... laskę w moim wieku, a może ciut starszą. Wysoka i bardzo blond, w eleganckich spodniach i nie ustępującej im bluzce. Spojrzała na mnie z grymasem, który mógł wskazywać na to, że zobaczyła wyjątkowo paskudny rodzaj owada, a nie zwykłą dziewczynę.
   - Ty do kogo? - jej ton był chłodny i ironiczny.
  Wcale nie bez jąkania przedstawiłam jej sytuację i choć słuchała uważnie, miałam wrażenie, że w ogóle mnie nie zrozumiała.
   - Zaprowadzę cię do mamy - stwierdziła, wzruszając ramionami. - Jestem Sandra, jeśli ci się to do czegoś przyda.
  Mama? Sandra? Wymamrotałam w odpowiedzi swoje imię, jednak nie zwróciła na to uwagi. Chciałam po prostu wrócić już do mieszkania, lub zacząć ten dzień od początku. Podążyłam jednak za nią, posłusznie jak owieczka za pasterzem. Blondi (tak, wiem... przyganiał kocioł garnkowi) spłynęła po schodach w dół, niczym gwiazda filmowa, a ja tuż za nią, uważając, by nie wywinąć orła na tych śliskich płytkach. Pchnęła drzwi na samym końcu korytarza, a mój nos od razu rozpoznał zapachy. Jedzenie!
   - Ktoś do ciebie - oznajmiła, a ja zarejestrowałam dwie rzeczy.
  Pierwsza to, że znajdowałam się w kuchni, a druga - miałam do czynienia z kolejną blondynką. Trzy w jednym miejscu to już chyba tłum, mam rację?
   - Tak? - spytała kobieta w średnim wieku, zbliżając się do mnie.
  Była ubrana równie elegancko, co Sandra, ale z marszu zauważyłam, że będzie dla mnie milsza. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, choć nie objął całkowicie dziwnie zmęczonych oczu.
   - Dzwoniłam tu... to znaczy, znalazłam ogłoszenie w sprawie pracy i... - jąkałam się, nagle tracąc język w gębie. - Oto jestem - zachichotałam nerwowo. Boże, zresetuj ten dzień!
   Starsza podniosła wzrok na młodszą, a tamta okrążyła mnie i spytała prosto z mostu:
   - Przysłali cię z gazety? Której? To prowokacja? Ile mam ci zapłacić?
  Przełykałam ciężko ślinę przy każdym pytaniu. Że co?
   - Sandro, hamuj.
  Znów wymieniły się spojrzeniami.
   - To są chyba jakieś jaja - stwierdziła Sandra. - Wyjeżdżam za godzinę. Wtedy ma jej tu nie być.
  Wytrzeszczyłam oczy - mówiła o mnie. O mnie! A to wredna....
   - Pozwól, że porozmawiam z dziewczyną na osobności, zważywszy na to, że mamy mało czasu i żadnej alternatywy... - starsza zawiesiła głos. - Masz przy sobie jakieś dokumenty? - padło pytanie.
  Pokiwałam głową. Sandra prawie warknęła, lecz pod ciężkim wzrokiem pani domu ustąpiła i zarzucając długimi włosami, wyszła.
   - Proszę, usiądź - kobieta wskazała mi miejsce przy stole. - Musisz wybaczyć Sandrze, to narzeczona mojego syna i ostatnio jest... no cóż, nieco zaborcza.
   - Rozumiem - zachrypiałam, choć w rzeczywistości nie rozumiałam niczego.
  Spojrzała mi prosto w oczy.
   - Ile masz lat? - spytała.
  Spuściłam głowę, a słowa same zaczęły płynąć z moich ust. Powiedziałam jej... wszystko. Jak na spowiedzi, choć szczerze mówiąc, księdzu nie ubarwiłabym faktów aż tak bardzo. Chciałam tej pracy, sama nie wiem dlaczego. Przecież studia... 
    - Mamy samolot za jakieś pół godziny - stwierdziła kobieta, gdy zamilkłam. - Mój syn jest po wypadku na skoczni, to ciężki przypadek, mocny charakter. Wiem, że sobie nie poradzisz, ale masz chociaż śladowe kwalifikacje, a byli tu i tacy, którzy ich nie mieli wcale. 
  Podsunęła mi plik kartek, wszystkie zadrukowane wąskim ciągiem słów. W dolnych rogach miejsca na datę i podpis.
   - To jest taka niby umowa - poinformowała, choć niewiele do mnie jeszcze docierało. - Okres próbny, żebyś wiedziała, że dostaniesz odpowiednie wynagrodzenie. Wracamy w poniedziałek. Resztę opowie ci gospodyni.
  Podpisałam, nie czytając. Idiotka, idiotka - wołał głos w mojej głowie, jednak ręce żyły własnym życiem.
  Tyle widziałam panią domu. Po co ten pośpiech? Jaki samolot? Dlaczego nie zajęły się nim same? Podobno rodzina jest najlepszym psychologiem. Za dużo było tego wszystkiego jak na jedno popołudnie. Podniosłam wzrok, a wtedy zauważyłam starszą panią, która patrzyła na mnie... życzliwie.
   - Słoneczko, co ciebie tutaj przywiodło? - spytała, sadowiąc się za stołem.
  Wcześniej jej nie zauważyłam. Dopiero zaczynało do mnie docierać, że dostałam robotę! Okres próbny? No to co? Dostanę pieniądze za zwykłe zabawienie rozmową jakiegoś chłopaka, może go trochę zdiagnozuję, porobię notatki... Dodatkowe doświadczenie - to było to! 
   Kucharka, jak się później okazało, przemiła starsza kobieta była Niemką i pracowała dla rodziny od wielu lat. Przyleciała helikopterem, razem z poszkodowanym chłopakiem i pod nieobecność państwa spędzała czas na gotowaniu dla niego. Nie chciał się do niej odzywać, tak samo jak do innych osób, które usiłowały nawiązać z nim kontakt.
   - Nawet doktor psychologii wyjechał stąd po kilku godzinach, twierdząc, że on tu nie pomoże, dasz wiarę? - obruszyła się gospodyni, a ja uniosłam brwi w przerażeniu - być może nie miało być tak różowo jak się spodziewałam. Chyba rwałam się z motyką na słońce...
   - Idz tam, zobacz go sobie - poleciła mi, podnosząc się z miejsca. - Odpowiada tylko pomrukami, czasami krzyczy, nie przestrasz się.
  Całkowicie bohaterska i przygotowana na wszystko powlokłam się po mrocznych schodach, a kucharka pomachała mi z dołu z miną, jakbym miała już nigdy stamtąd nie wrócić.

***
   Uchyliłam drzwi, powoli i ostrożnie, by nie skrzypnęły, po czym zajrzałam do środka. Pomieszczenie było zaciemnione, a jedynym źródłem przytłumionego światła była mała luka między warstwą zasłon wiszących nad oknem. Spomiędzy pasów materiału sączył się wątły, złotawy blask, w którym tańczyły unoszące się w dusznym powietrzu drobinki kurzu.
Ciemność. Cisza...
   Czułam czyjąś obecność, wiedziałam, że w głębi pokoju krył się ten skrzywdzony przez los chłopak. Wciąż jeszcze wstydziłam się przed sobą własnej przebiegłości - zdobyłam tą pracę podstępem, niesprawiedliwie. Nie taką naukę wyniosłam z domu, nie tak nakazywała mi religia, ale... patrząc na bogactwo i przepych tej ponurej rezydencji i porównując to wszystko ze swoim dotychczasowym życiem, doszłam do wniosku, że powinnam chwilowo uciszyć swoje sumienie. Wspomniałam trzaskanie drewien w kuchennym piecu, ciepły choć smutny uśmiech zrozpaczonej matki chłopaka i piękne ubranie tej pewnej siebie blondynki - chciałam należeć do takiego świata od zawsze. Chciałam być bogata. Nie dostałam tego z góry, no cóż, więc zarobię sobie sama. Nikt...
   Nagły stukot przerwał moje bujanie w obłokach. Nie panując nad sobą mocno przycisnęłam dłoń do piersi - serce podwoiło prędkość uderzeń. Ktoś rzeczywiście tam był! Natychmiast skarciłam się za beznadziejne wnioski. Wiedziałam, że tam był, bo wcześniej mnie o tym poinformowano.
   - Głupia jesteś - sapnęłam pod nosem i postawiłam pierwszy krok wgłąb pokoju.
  Automatycznie wyciągnęłam przed siebie dłonie, bo widoczność była naprawdę bardzo kiepska. Nagle poczułam pod palcami gładkość jakiegoś materiału i niewiele myśląc, lekko pociągnęłam. Rozległ się huk, jakiś przedmiot wylądował przy moich stopach, a ja wrzasnęłam głośno, jakby atakował mnie sam diabeł.
    - Kto... kto tu jest?! - rozległ się gniewny głos.
  Wytrzeszczyłam oczy w ciemności. To był on... Niewiele myśląc wypaliłam z pierwszą odpowiedzią, jaka przyszła mi do głowy. - Lena.
  Po sekundzie miałam ochotę uderzyć się w czoło - co ja wygaduję?! Chłopak milczał przez chwilę, słyszałam jego głośny, ciężki oddech.
    - Nie znam cię - warknął. - Odejdź!
  Odruchowo wycofałam się trochę, bo jego ton był bardzo władczy i czułam, że nieźle go rozdrażniłam swoją obecnością. Nic jednak nie zapowiadało tego, co wydarzyło się później. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i najspokojniej, jak tylko umiałam, przemówiłam:
    - Słuchaj... Gregor.
  Było mi ciężko, bo głupio mówić do kogoś, nie widząc jego twarzy. - Dobrze wiem, że nie jesteś zadowolony, przeszkadzam ci w twojej samotności i... - nie zdążyłam dokończyć, bo głośny świst tuż koło mojego ucha całkowicie wytrącił mnie z równowagi.
   Usłyszałam trzask, a później głośny brzdęk. Coś upadło na podłogę za moimi plecami, a na włosach rozpryskała mi się jakaś gęsta substancja. W całkowitym szoku pomacałam je palcami i podniosłam do nosa.
   - Owsianka? - szepnęłam zdziwiona.
   - Kazałem ci się wynosić! - krzyknął chłopak, tym razem już całkowicie wkurzony.
  Obróciłam się na pięcie i najzwyczajniej w świecie zwiałam. Wariat... kompletny wariat.

***
  Na dole odnalazłam drzwi do kuchni - były otwarte. Wparowałam tam szybko, wciąż jeszcze wytrzepując jedzenie z włosów, a na mój widok gospodyni pokiwała głową ze zrozumieniem.
   - Nic ci się nie stało? - spytała, lekko zaniepokojona.
  Zwinęłam pukle w ciasnego koka i wzburzona usiadłam na drewnianym stołku.
    - Nie mogę tego zrobić! To jest... on jest jakiś... - brakło mi słów.
  Starsza kobieta podała mi ścierkę i zasiadła po drugiej stronie stołu.
    - Podpisałaś umowę, nie możesz zerwać jej po ledwo - tu popatrzyła na duży ścienny zegar wiszący nad nowoczesnym aneksem - dwóch godzinach. Pani wyjechała, zostałyśmy tu same, a w telewizji mówią, że nadchodzi kolejna śnieżyca. Zostań, zaparzę ci ziółka.
   Po tej przemowie zajęła się robieniem herbaty, a ja wciąż siedziałam z otwartymi ustami - chciałam coś powiedzieć, może tupnąć nogą, ale po chwili zalała mnie fala wstydu. Byłam tchórzliwa, leniwa i zbyt łatwo się poddawałam.
   - To ile on ma lat? - spytałam, bo nagle uświadomiłam sobie, że pani domu niczego mi tak naprawdę nie wyjawiła.
   - Trzynaście? Przechodzi fazę buntu?
  Postawiono przede mną kubek pełen parującej cieczy, przykryty dziwnym małym talerzykiem.
   - Mają się parzyć kilka minut, a później dodamy miód - poinformowała mnie gospodyni. Mówiła cicho i spokojnie, a ja zawzięcie machałam nogami pod stołkiem. - Uspokoisz się troszkę.
  Zagryzając zęby znieruchomiałam pod jej uważnym wzrokiem.
   - Gregor, bo tak ma na imię ten biedaczysko, ma dwadzieścia cztery lata i jest bardzo pięknym młodym mężczyzną - poinformowała mnie, a jej pooraną zmarszczkami twarz rozświetlił szeroki uśmiech.
  Dwadzieścia cztery lata? W tym wieku trenuje rzucanie miskami z owsianką do celu? Nieprawdopodobne! Niech ktoś mnie ugryzie, chcę się obudzić!
   - Nie wierzę... - sapnęłam.
   - Pani mówiła ci jak do tego doszło.
  Wiedziałam, że Gregor (dziwnie było mi myśleć o nim, bo nie widziałam nawet jego twarzy) trenował skoki narciarskie i był najlepszy. Upadł na konkursie podczas Igrzysk i przez kilkanaście dni leżał w szpitalu, całkowicie unieruchomiony. Obawiano się czy w ogóle stanie jeszcze na nogi.
   - Nie wszystko. Czy on... Wiadomo już czy będzie mógł chodzić? - spytałam, ostrożnie dobierając słowa, gdyż byłam świadoma tego, że moje zachowanie jest na pewno kontrolowane.
   Starsza pani potrząsnęła głową, a jej jasne oczy zaszły łzami. Spuściła wzrok i mogłam tylko patrzeć jak cierpiała, choć przecież była tylko pracownicą.
   - To wszystko siedzi u niego właśnie tu - wskazała palcem na swoje czoło. - Zniszczyli go ludzie... i sława. Myślał, że skoro jest lepszy od innych, to jest nieśmiertelny, a tu proszę... siedzi teraz sam jak palec i nie dopuszcza do siebie nikogo. Jedynie matkę, ale ona ma swoje życie, obowiązki... A ta pannica - kobieta prychnęła głośno, a ja uniosłam brwi.
   - Ma pani na myśli Sandrę?
   - To zło wcielone! - szepnęła napiętym od emocji głosem i zanim zdążyłam spostrzec, złapała mnie za dłoń i mocno ścisnęła. - Widziałam ich... widziałam!
   - Kogo? - spytałam zmieszana i trochę przestraszona jej zachowaniem.
   - Ją i... - zawiesiła głos, a ja jeszcze bardziej się zbliżyłam, nagle zainteresowało mnie kogo też widziała stara gospodyni i w jakiej sytuacji. - Nie mogę - westchnęła i zabrała dłoń.
  Wyprostowałam się i wciąż się na nią gapiłam. Dom wariatów...
   - Zapomnij, dziewczyno. Jestem już wiekowa, plotę bzdury.
  Patrzyłam jak wstała i zaczęła krzątać się przy kuchni, choć nie było już nic do gotowania, ani sprzątania, a kuchnia lśniła tak, że aż raziło w oczy.
  - Idz na górę - poleciła mi. - Spróbuj jeszcze raz... On jest dobrym człowiekiem, tam w środku, tylko trzeba do niego dotrzeć, a jeśli nie ty, to kto inny to zrobi?

***
   Jeden, dwa, trzy... piętnaście...
  Stopnie się skończyły i stałam już przed tymi przeklętymi drzwiami. Nigdy nie byłam tchórzem, przecież sam fakt, że studiowałam za granicą i jakoś dawałam sobie radę z obcymi, świadczył o odwadze, ale w tamtym momencie mój mózg parował, a ręce dygotały, całe mokre od zimnego potu.
  Dłoń spoczywała na klamce, ale nie chciała jej nacisnąć. A może tym razem rzuci we mnie nożem? Butem? Fotelem? Kto go tam wie... skoro nikt nie chciał zostać z nim dłużej, niż jedną dobę... Nawet wykwalifikowany psycholog zrezygnował po kilku godzinach.
    - Zamknij się, idiotko - mruknęłam pod nosem i po raz drugi wkroczyłam w ciemność... tyle tylko, że ona zniknęła.
  Duże pomieszczenie rozświetlone było niebieskawym blaskiem bijącym od małego monitora. Dzieliło mnie od niego jakieś trzy metry. Krok, potem drugi i następny... Chłopak, Gregor siedział na wózku inwalidzkim tuż przy biurku i gapił się w ekran. Na mnie nie zwrócił najmniejszej uwagi. 
  Poczułam dudnienie serca gdzieś w okolicach gardła, a mój oddech świszczał jak u nałogowego palacza. Moich uszu dobiegły znajome odgłosy, coś jakby komentarz meczu... ale nieco inny. Skoncentrowałam wzrok na ekranie, choć byłam jeszcze zbyt daleko, by dokładnie widzieć. Nie potrzebowałam jednak okularów, by rozpoznać, że Gregor oglądał... konkurs skoków. 
   Zrobiłam kolejny krok w jego stronę. Uderzyło mnie piękno lotu, gdy zawodnik wybił się z progu. Ci chłopcy byli tacy odważni, dążyli do perfekcji, by później móc unieść się w powietrzu choć przez te kilka sekund. 
   Nagle w ciemności rozległ się cichy jęk, gdy skoczek na monitorze upadł, gubiąc narty. Zagryzłam wargę prawie do krwi... Gregor obejrzał właśnie swój upadek. Nie mogłam mieć pojęcia, że robił to już nie pierwszy raz...
    - Nie wygrałem wtedy.
  Prawie podskoczyłam, gdy się odezwał. Nie było to żadne warknięcie, czy rozkaz, bym się wynosiła. Był to łamiący, chwytający za serce głos bezsilnego wobec losu człowieka. Otworzyłam usta, ale zabrakło mi słów, tak bardzo mnie zaskoczył.
    - Wiesz jak to jest nie wygrać wtedy, gdy musisz? Wiesz, Leno?


niedziela, 15 września 2013

Prolog

***

Oh, nie jesteś jedynym, który jest zmęczony życiem.
Obawiasz się zapomnienia, gdyż korona na twej głowie, uśmiech, który nosisz, krzyż, który dźwigasz nigdy nie były tak ciężkie...

 ***
  
Gregor? Gregor Schlierenzauer?
Siedzący w studiu telewizyjnym ekspert sportów zimowych pochylił głowę i potarł policzek w chwilowym zamyśleniu. 
Było mu niezmiernie gorąco w przyciasnym wełnianym swetrze, w który wystylizowano go przed wejściem na antenę, a doskonale wiedział, że będzie się tak pocić jeszcze spory kawał czasu. Światła reflektorów odbijały się w szkłach okularów prezentera, a tenże oczekiwał zwięzłej, lecz treściwej odpowiedzi. Program szedł na żywo. Był piątkowy wieczór, siódmy dzień lutego.
  - Dokładnie tak, Gregor zwany ostatnio Gregorem Wielkim - redaktor uśmiechnął się formalnie, niemo nakłaniając eksperta do wyrażenia opinii.
  Austriackie media sportowe wprost szalały na punkcie swojego zimowego bohatera - był im on nadzieją na medal w skokach, jedyną nadzieją. Nikt już nie zajmował się Morgensternem, Koflerem, Loitzlem czy chociażby ulubieńcem sieci, Fettnerem. Ich gwiazdy nie świeciły tak jasno jak w poprzednich sezonach, na medal w drużynie się nie zanosiło. 
     - Pozwolę sobie wspomnieć, że ten młody człowiek osiągnął już więcej, niż niektórzy mają okazję osiągnąć przez całą swoją karierę - głos eksperta był zdecydowany, lecz nie wyczuwało się w jego tonie szczególnej fascynacji obiektem rozmowy - starszy pan nie był bowiem Austriakiem.
   - Tak, to prawda - z wielkim entuzjazmem przytaknął mu redaktor, widocznie zadowolony z pozytywnej wypowiedzi swojego gościa.
  Przechodzący po cichu asystent reżysera potknął się o leżące na podłodze zwoje czarnych, grubych kabli. Bardziej spostrzegawczy widzowie przed telewizorami na pewno zarejestrowali dość głośny hałas, choć dwaj mężczyźni przy studyjnym stole w żaden sposób nie dali po sobie poznać, że cokolwiek się wydarzyło.
   - Gregora cechuje niezwykła wręcz siła opanowania w decydujących momentach rywalizacji - ekspert silił się na okazanie większego szacunku dla ukochanego przez austriackich kibiców Schlieriego. - Tam, gdzie inni się spalają, on pozostaje z chłodną głową. Myślę, że możecie usłyszeć Land der Berge, Land der Strome podczas dekoracji pod skoczniami.
  Jego komentarz wywołał szeroki uśmiech na twarzy prezentera, a także cichy aplauz wśród operatorów kamer i reszty obsługi, którzy doszli już do siebie po efektownym upadku swojego kolegi. Wszyscy w studiu byli przecież zapalonymi kibicami.
   - Mam nadzieję, że i wam trafi się jakiś medal, niekoniecznie złoty - prezenter pozwolił sobie na mały żart, patrząc z przekorą na swojego gościa.
  - Chętnie usłyszałbym Mazurka Dąbrowskiego w Soczi, panie redaktorze. Złoty medal olimpijski byłby wielkim świętem w naszym kraju.
  Ekspert na chwilkę pozwolił swoim myślom powrócić do szczęśliwego Val di Fiemme, a przez jego twarz przemknął cień wzruszenia. Oby to się powtórzyło. Oby...
   - Adam Małysz ma godnego następcę - kurtuazyjnie stwierdził dziennikarz, śmiesznie wymawiając nazwisko polskiego Orła z Wisły. - Możemy się podzielić: na dużej wygrywa Schlieri, a na średniej Stoch.
   - Zgodzę się z tym, ale dodam, że Adam ma następców, bo w naszej kadrze dosłownie roi się od błyskających geniuszem zawodników. Wydaje mi się, że drużynowo także będziecie musieli pójść na kompromis i to właśnie my staniemy wyżej na podium - ekspert zakończył wypowiedz uśmiechając się pod wąsem.
  Obaj podali sobie dłonie, ciesząc się z udanych żartów, po czym program na żywo się zakończył, a wszyscy zebrani, porzuciwszy już oficjalne "maski", zaczęli przekrzykiwać się między sobą.
  Jeszcze nie wiedzieli. 
  Nie mogli przewidzieć nadchodzących sensacji...


***


   Choć prognozy przewidywały możliwość wystąpienia śladowych opadów śniegu, na Krasnej Polanie wciąż widoczne pozostawały kępki trawy. Nie było mrozu - temperatura spadła do pięciu stopni, wkrótce miał zapaść zmrok, a wszędzie wokół panował spory gwar.   
   Duże grupy ludzi w różnym wieku zmierzały w stronę skoczni olimpijskiej, która tego dnia miała stać się areną zmagań światowej elity skoków narciarskich.
   W tłumie dało się słyszeć głośny śmiech wysokiej blondynki, którą wyróżniała biała, włochata czapka - to właśnie ona przyciągnęła wzrok młodego reportera. Jakie było zdziwienie dziewczyny, gdy nagle wyrosła przed nią ekipa telewizyjna, błysnął reflektor, a wypacykowany facet w puchowej kurtce podetknął jej pod nos mikrofon.
   - Jest pani fanką skoków? - spytał z dziwnym, twardym akcentem.
   - Taaak - odpowiedziała niepewnie, bo do Soczi przyjechała tylko dlatego, że namówili ją znajomi.
  Reporter prawie przewrócił oczami w reakcji na jej obszerną wypowiedź. Facet trzymający kamerę uśmiechnął się z politowaniem. Dziewczyna jeszcze bardziej się spięła.
   - Komu pani kibicuje? Kto jest pani ulubieńcem?
  - G... Gregor Schlierenzauer... - odparła, nie zastanawiając się długo, bowiem kojarzyła go ze względu na efektowny wygląd i całą otoczkę medialną, która mu towarzyszyła.
   - Dlaczego akurat on? - drążył reporter.
  Blondynka rzuciła zdezorientowane spojrzenie w stronę swoich koleżanek, które chichotały za plecami ekipy.
  - Bo... bo... - przygryzała różową wargę, próbując zmusić swoje komórki mózgowe do pracy.
  - Jest przystojny! - pisnęła jedna z jej towarzyszek, wystarczająco głośno, by wszyscy ją usłyszeli. 
  Reporter wytrzeszczył oczy, mentalnie trzaskając się po twarzy za wybór tej właśnie grupki, chwilę później uśmiechnął się jednak sztucznie i podziękował dziewczynom. Te odeszły w dal, ciągnąc za sobą blondynkę, która wciąż była w szoku.
   - Dasz wiarę? - spytał swojego operatora lekko zbulwersowany. 
  Tamten wzruszył ramionami i wskazał mu tym razem dwóch chłopaków, którzy wyglądali na prawdziwych kibiców.
   - Co sądzisz o Gregorze Schlierenzauerze? - dziennikarz zagaił do niższego z nich, trzymając się wcześniejszego tematu, gdyż zawsze ciekawił go niezmiernie fenomen Austriaka.
   - Nie lubię go - padła zdecydowana odpowiedź. - Jest zbyt pewny siebie i nie umie przegrywać.
  To się wytnie - pomyślał reporter.
  Trzy następne osoby odpowiedziały podobnie: Gregor jest zarozumiałym młodzikiem, który nie nauczył się jeszcze pokory. Nie ma natury prawdziwego mistrza. Sprawia wrażenie niezbyt miłego człowieka.
   - O co im wszystkim biega? - spytał pod nosem reporter, dziwiąc się, że nikt nie szanował młodego skoczka za jego osiągnięcia. Wszyscy oceniali go z perspektywy wyglądu, majątku i charakteru.
   - Biedny chłopak... bogaty, ale biedny - skwitował to wszystko kamerzysta, po czym cała ekipa ruszyła na kolejne łowy, tym razem jednak zamierzali nie pytać już o Gregora.


***


   Błysnął flesz, a narty narzucone na ramię prawie upadły, gdy Gregor automatycznie uniósł rękę, by zasłonić oczy. Z dużym impetem wpadł na przechodzącego obok reportera, a siła uderzenia prawie zwaliła go z nóg.
   - Z drogi! - warknął.
   Był zły, rozdrażniony. Chciał jak najszybciej znaleźć się na górze, wśród innych skoczków, by w spokoju zaczekać na swoją kolej.
   - Spokój - prychnął ironicznie pod nosem, bo w jego życiu już od kilku lat nie istniało takie słowo.
  Chwycił za klamkę, drzwi natychmiast ustąpiły, a ze środka dosłownie wylała się cała masa ludzi z mikrofonami. Były też dwie kamery i kilka rozwrzeszczanych fanek, które jakimś cudem dostały się do budynku. 
   Szybko uskoczył w bok z nadzieją, że celem ich ataku będzie ktoś inny. Mylił się jednak - naparli z trzech stron. W plecy wcisnęła mu się barierka bezpieczeństwa, a oczy poraziło światło reflektorów oraz rozbłyski tuzina urządzeń, którymi robiono zdjęcia. 
   Miał ochotę złapać się za włosy i ciągnąć z całych sił. Trzaskały flesze, co chwilę ktoś go trącał, a on tak bardzo nie znosił dotyku obcych rąk...
   - Gregor! - krzyknął młody dziennikarz, wpychając mu mikrofon pod sam nos. - Wygrasz dzisiaj? Stawka jest wysoka - gość starał się przekrzyczeć innych. - Złoty medal może wpaść w ręce Kamila Stocha. Jak się na to zapatrujesz? To dla ciebie zaskoczenie, czy może już po poprzednim sezonie spodziewałeś się, że Polaka będzie na to stać?
   Gregor sapnął z irytacją, ale zaraz spróbował się opanować - druga seria zdecydowanie się opóźniała z powodu złych warunków wietrznych, a on miał nad Stochem jedynie trzy punkty przewagi.
   Jego narzeczona, Sandra, upominała go często, by nie pokazywał się w wywiadach ze swojej "złej" strony. Wspomniał jej słowa, trzy razy wciągnął powietrze głęboko przez nos. Ułożył usta w coś na kształt udręczonego uśmiechu i uniósł wzrok prosto w obiektyw kamery. Pamiętał o swoich zobowiązaniach, kontrakcie ze sponsorem i wyrobionej przez lata marce - uniósł wysoko brodę, by wyglądać na pewnego siebie.  
Jesteś wielki, Gregor. Największy z nich. 
   Najspokojniej, jak tylko potrafił, zaczął udzielać zwięzłych i bardzo dyplomatycznych odpowiedzi: "Tak, jestem pełen dobrych przeczuć. Moja forma jest wysoka i stabilna, myślę, że stać mnie dzisiaj na triumf. " Nie, nie jestem zaskoczony. Kamil jest w tym momencie najlepszy na świecie i szczerze go podziwiam. Polska to raczkująca potęga w skokach, ale na to zanosiło się już od jakiegoś czasu. Nie mogę się doczekać pojedynku drużynowego - Austria, Niemcy, Polska, Norwegia oraz chociażby Słowenia czy Japonia - będą rywalizować zaciekle o medale."
   Po tej przemowie cierpliwie podpisał się w zeszytach podanych przez nastoletnie fanki, nawet nie zwracając uwagi na ich gorączkowe uśmiechy oraz to, że jedna z nich prawie uwiesiła się na jego ramieniu.
   Rób to jak automat. 
  Odetchnął z ulgą, gdy uwagę tych krwiożerczych pismaków i małych dziewczynek przykuł przemykający szybko Stoch. W głębi duszy Gregor bardzo współczuł Polakowi, bo sam wiedział jak wyglądało życie pod ciągłym obstrzałem prasy i innych mediów. W sezonie olimpijskim właśnie oni dwaj wygrywali na przemian konkursy w Pucharze Świata i byli czołowymi faworytami do medali.
  Poprawił narty i korzystając z okazji szybko ulotnił się spod światła kamer. Klepnął jeszcze Stocha po ramieniu, a ten odpowiedział mu zmęczonym spojrzeniem, po czym uścisnęli sobie dłonie na znak męskiego szacunku jakim się dażyli.
  Gdy Gregor dotarł wreszcie do budki dla skoczków, czuł jak kropelki potu ściekały mu po plecach pod kombinezonem. Takie coś nie miało prawa się zdarzyć - po sesjach z psychologiem wykluczono jakiekolwiek zdenerwowanie, a wspaniała forma nie dawała prawa bytu wszelkiemu zmęczeniu.
   Usiadł na krześle pomiędzy skulonym Kranjcem, a jakimś młodym skoczkiem, którego wcale nie rozpoznawał.
   - Szaleństwo - zagaił młodzik.
Miał rozszerzone źrenice, a jego dłonie dygotały, złożone płasko na kolanach. Gregor, obserwując go, przytaknął. Za żadne skarby nie kojarzył tego chłopca, jednak wydawało mu się, że był to kolejny Polak. Rozkręcali się biało-czerwoni, co realnie go martwiło, bowiem Austria notowała prawdziwy regres - Morgi i Kofler dołowali całkowicie. Z narodową drużyną działo się coś bardzo złego i jedną z przyczyn mogły być pewne skandale obyczajowe, które całkiem niedawno opanowały opinię publiczną. 
   Gregor nie był święty i przyznawał się do tego, ale z Sandrą starał się postępować w miarę uczciwie. To ludzie przykleili mu łatkę niepohamowanego gbura, który przy okazji każdego wyjazdu musiał zaliczyć jakąś panienkę. Nie było to zupełną prawdą, choć kompletnym kłamstwem też nie. Był młody, bogaty i na fali - dlaczego miał sobie wszystkiego odmawiać?
   Po powrocie do domu zawsze czekały na niego ciepłe ramiona, w których mógł się wyżalić i przygotować na kolejną dawkę prześladowania - to była cena, którą płacił za swoje pięć minut sławy. Nie był w Sandrze na zabój zakochany. Lubił ją, była miła dla oka, ale nie wiązał z nią daleko idących planów. Nie miał oczywiście zamiaru jej o tym informować - dobrze mu było w takim układzie. Ona nie widziała poza nim świata, w czym znaczny udział miał stan jego konta, a on sam miał w niej oparcie w trudnych chwilach...
   Na dużym ekranie zamontowanym pod sufitem obserwował jak kolejni zawodnicy oddawali swoje próby, a w środku robiło się coraz bardziej pusto. 
  Gdy pozostała ich już tylko garstka, wzajemnie życzyli sobie szczęścia i wyruszyli na spotkanie przeznaczenia. Wygrać mógł każdy, zginąć także... 
  Oczywiście, widzowie przed telewizorami zostali uraczeni przez realizatorów wiele mówiącym obrazem, który przedstawiał skupionego Gregora wychodzącego z budki samotnie. Można było odnieść wrażenie, że gwiazdor nie życzył sobie, by ktokolwiek się do niego odzywał...
   Po raz kolejny dał się ponieść tej oszałamiającej atmosferze, która panowała na szczycie skoczni - widok z góry był niesamowity, zimne powietrze paliło w płuca, a wrzawa tłumów zgromadzonych na trybunach mieszała się z donośnym głosem spikera wykrzykującego kolejne nazwiska. Wszystkie te hałasy były przytłumione przez odległość i doskonale wiedział, że w fazie lotu będą stopniowo do niego docierać, jakby ktoś podkręcał wielkie głośniki.
  Skakał jako ostatni - Stoch miał do niego małą stratę, a resztę dzieliła różnica prawie kosmiczna. Podczas sesji z psychologiem kazano mu wyobrażać sobie, że Polak nie istnieje - po prostu nie ma kogoś takiego. Nikt nie depcze mu po piętach, zero zagrożenia, medale i sezon ma w kieszeni. Pokrzepiony tymi myślami dziarsko zasiadł na belce, gdy nadeszła jego kolej. 
  Wygram. 
  Trener dał znak do startu machając chorągiewką, warunki musiały być wyśmienite. Uśmiech, pełen pewności siebie, rozświetlił Gregorowi twarz.  
  Jestem lekki. Jestem najlepszy. Nic mnie nie ogranicza. 
  Wyciszył się i odciął od wszelkich dźwięków. Zacisnął powieki, po czym spojrzał w dół na swoje narty - w porządku. Odruchowo wygładził rękawy kombinezonu tuż przy nadgarstkach, poprawił gogle, skoncentrował wzrok na rozbiegu i agresywnie odepchnął się od belki. 
  Wygram.  
  Uzyskując optymalną pozycję dojazdową skupił się mocno, by dobrze wyczuć próg. 
  Wygram. 
  Wybił się i położył dłonie wzdłuż tułowia, wychylając ciało delikatnie do przodu, pomiędzy narty. Pęd był niesamowity, serce szybko pompowało krew, adrenalina uderzyła do głowy. 
   Wygram!
  Na jego skok patrzyły tysiące osób. Perfekcja, młodość i niezwykły talent - tak określała go większość fachowców. Był w stanie wygrywać zawsze i wszędzie, a wciąż było mu mało.
  Po trybunach niosły się echa wiwatów i pisków. Transparenty i morze austriackich flag powędrowały w górę.
  Skorygował lekko pozycję, silny podmuch bocznego wiatru wytrącił go chwilowo z równowagi. Publiczność wstrzymała oddechy. Flagi załopotały. 
   Sekundę później po prostu brakło mu powietrza pod nartami. 
   Pustka, cisza...
  Zbiorowy jęk przetoczył się przez widownię, gdy Gregor ratując skok, zamachał jedynie rękami i gwałtownie spadł z dużej wysokości. 
  Ogromna siła dosłownie wcisnęła go w twarde, ubite podłoże, a narty wypięły się z wiązań i uderzyły w ciało. Pomagał sobie dłońmi, ale prędkość z jaką się staczał była zbyt wielka - obróciło go kilkakrotnie, po czym znieruchomiał, a najgorszym bólem, jaki czuł, był ten w nogach. 
  Ogień, pali je ogień! 
  Pod skocznią zapanowała grobowa cisza, a w wielu domach przed telewizorami kibice intensywnie wpatrywali się w ekrany - wszystkie spojrzenia skierowane były na leżącego bez ruchu młodego lidera, wokół którego rosła makabrycznie czerwona plama, znacząc gęstym szkarłatem rozorany śnieg i kawałki szpaleru choinek. Jego umysł -  w reakcji na rozdzierający ból - zaczęła spowijać ciemność.  
  Nie wygram... nie wygram...


***
 
  Sygnał odjeżdżającego spod skoczni ambulansu wzniósł się wysoko, wmieszał w tłum, by porazić kibiców straszną świadomością tego, że długo wyczekiwany konkurs olimpijski został przyćmiony tragicznym wydarzeniem. 
   Jakby dla żartu, z lekką ironią pierwsze płatki śniegu zaczęły spadać z nisko płynących po niebie chmur, wirując delikatnie, po czym osadzały się na okryciach ludzi stojących przy skoczni w dziwnym milczeniu.
  Nieliczni - krajanie medalistów - powoli się ożywiali, wzrastał gwar, krzyki radości. Ludzie ściskali się wzajemnie, ekipy telewizyjne śpieszyły do zawodników, by jako pierwsze odbyć wywiad. 
  W otoczeniu świeżego, białego puchu spiker ogłosił nazwisko triumfatora, choć ten wiedział o swojej wygranej już w momencie wypadku Gregora. 
  Hymn odegrano z przytupem, rytmicznie. Powędrowały wysoko flagi, na nowo odżył tłum.
  Mistrz olimpijski wzniósł zaciśnięte pięści w górę i uśmiechnął się do kamery szeroko, tłumiąc łzy i dziękując Bogu, że i tym razem na zeskok nie upadł on.